poniedziałek, listopada 21, 2005

Z TOMASZEM STAŃKĄ

jednym z najlepszych na świecie, trębaczem jazzowym
- na dzień przed koncertem w St.James Church w Sydney –
o karierze, azjatyckim tournee i pobycie w Australii

rozmawia Ela Celejewska

*Mam przyjemność rozmawiać z legendarnym trębaczem i kompozytorem jazzowym Tomaszem Stańką.
Jest pan w Australii od 26 października, a właśnie wrócił pan z festiwalu jazzowego w Wangaratta. Jakie wrażenia?


TOMASZ STAŃKO: Wrażenia są wspaniałe, bardzo dobra publiczność, to duży, międzynarodowy festiwal. Pierwszą osobą na którą się natknęliśmy był szwedzki pianista Esbjorn Svensson, z którym się spotykamy od paru lat stale na festiwalach, gdzieś w hotelowych lobby. To jest duży festiwal, bardzo dobra, wyrobiona publiczność, dużo dziennikarzy – świetnie!

*Czy nadal odczuwa pan skutki zmiany klimatu i czasu; skąd przyleciał pan do Australii - z Japonii, czy z Korei Południowej i czy jest to pana pierwsze tournee po Australii?

To moje pierwsze tournee w ogóle w Azji. Wprawdzie trzy, czy cztery miesiące temu byłem w Chinach na takim, można powiedzieć - polskim dniu. Graliśmy z orkiestrą smyczkową, ale praktycznie rzecz biorąc jest to pierwsze prawdziwe tournee po Azji. Przyjechaliśmy z Tokio. Jeśli chodzi o sprawę czasową, to cały czas ją czuję i pewnie nie ustąpi. To się zawsze czuje, ze względu na częstotliwość tego jetlagu zawsze trzeba to przeżyć, odczekać, nie da rady tego odłożyć.

*Bardzo przeszkadza to w graniu?

W graniu w ogóle nie przeszkadza, bo granie jest rutyną i zawsze pozwala mi na wycelowanie najlepszej formy. Ale jest to trochę męczące.

*Jazz jest muzyką trudną, szczególnie jazz nowoczesny, free jazz; wobec czego: czy macie zapełnione sale, jaka jest publiczność japońska, koreańska i jak może pan ocenić już w tej chwili, australijska?

Faktem jest, że - jak z kolegami mówiliśmy - od dobrych paru lat mamy wszędzie pełne sale. Przez amerykański Birdland, czy festiwal w Yoshi’s w San Francisko, czy Jazz Bakery w Los Angeles. Londyńska Queen Elizabeth Hall była kompletnie wysprzedana. Faktycznie mamy pełne sale, związane to jest – jak można by powiedzieć - z renesansem mojej osoby na scenie, bardzo dobrymi recenzjami moich ostatnich płyt Soul of Things i Suspended Night, nagranych z tym właśnie polskim kwartetem. Nie mogę narzekać. Publiczność jest wszędzie podobna. Ludzie, którzy się interesują tą muzyką są, zasadniczo rzecz biorąc, podobni. Jest to pewnego rodzaju wyrafinowana, w różnym wieku publiczność.

*Kwartet z którym przybył pan do Australii, w tym składzie występuje od roku 2002, kiedy to wydaliście album Soul of Things – czyli „dusza rzeczy”. Dlaczego taki tytuł?

Jest to tytuł sesji. Są to wariacje na temat różnych moich kompozycji. W Suspended Night też są to wariacje na temat różnych moich kompozycji. Są to refleksyjne tytuły, tak jak i moja muzyka jest dosyć refleksyjna. W związku z tym nie jest to, aż tak istotne. Jedną z piękniejszych rzeczy w muzyce jest jej abstrakcyjność, którą sobie niezwykle cenię. A z zespołem tym gram dużo dłużej, bo właściwie od ponad dziesięciu lat. Gdy zaczęliśmy, perkusista Michał miał szesnaście lat, Marcin i Sławek po osiemnaście, tak, że gram z nimi bardzo długo.

*Kwartet ten został uznany za jeden z najciekawszych europejskich zespołów jazzowych, a pan – jako lider zespołu – został uhonorowany nagrodą European Jazz Prize - jako artysta roku. Już dwa lata później wydaliście następny album – Suspended Night, który stał się pierwszą europejską płytą jazzową, która znalazła się wśród najlepiej sprzedających się albumów jazzowych na świecie. W Polsce dostała ona status Złotej Płyty. Dostała także nagrodę w Australii jako: The Best International Jazz Album of the Year. Czy ten album będzie można kupić na koncertach w Sydney?

Na pewno będzie można kupić, producent tournee ma przygotowane płyty na sprzedaż; są one także w normalnej dystrybucji w Australii. ECM – moja wytwórnia - jest dystrybuowana na całym świecie. Muszę poprawić panią, że dostałem już drugą tą nagrodę, bo za Soul of Things też dostaliśmy nagrodę w Australii - za najlepszą płytę zagraniczną. Czyli druga nagroda jest za ostatni album, a pierwszą ma dystrybutor ECM-u, w Sydney chyba.

*Czy także z powodu tej nagrody włączył pan Australię do swojego tournee?

Na pewno łatwiej to doszło do skutku. Najważniejszą osobą, której upór do tego doprowadził był Henk (van Leeuwen – dop.E.C.), nasz producent, który jest organizatorem jutrzejszego koncertu w Sydney.

*Rok 2004 spędził pan na trasach koncertowych w Europie i Ameryce Północnej, promując nagrodzony album. W 2005 roku znów koncertował pan w USA i to w dwunastu wielkich miastach, w prestiżowych salach.

To prawda. To było nasze trzecie tournee w Stanach Zjednoczonych. Właściwie graliśmy w najbardziej prestiżowych salach, po brzegi wypełnionych. Zaowocowało to bardzo poważnymi dla jazzmenów skutkami: obecnie jestem szóstym na świecie, w ankiecie krytyków czasopisma Down Beat - to jest najbardziej liczące się na świecie muzyczne pismo jazzowe. Również i zespół i płyta mają wysokie notowania. Marcin Wasilewski – pianista, jest tam czwarty w rubryce wschodzących gwiazd. Jako jeden z niewielu Europejczyków istnieje w tej ankiecie i to dosyć wysoko.

*Wyniki są wspaniałe, ale praca jest bardzo ciężka. Wspomniał pan, że czuje się zmęczony tym trybem życia.

Nie nazwałbym tego pracą (śmieje się), bo to jest rodzaj przyjemności. Mówię, że mam wieczne wakacje, ale niewątpliwie podróże są męczące, zwłaszcza, że teraz mamy napchane daty. Właściwie do 5 grudnia jestem bez przerwy zajęty. Tuż po tym tournee jedziemy na tydzień do Tampere w Finlandii, na bardzo znany festiwal. Potem wracamy na dwa, trzy dni do Polski, żeby zaraz wyjechać na nagranie mojej nowej płyty z tym kwartetem, do Marsylii. Potem jedziemy na angielskie tournee, gdzie mamy sześć koncertów, które kończymy w Gandavie we Włoszech i dwa dni potem jadę na festiwal, którego jestem również jak gdyby i producentem i dyrektorem artystycznym. Jest to festiwal w Bielsku Białej, ECM-owski festiwal, gdzie gram ze swoim nowy triem (John Abercrombie and Marc Johnson) – to amerykańskie trio. No i układam cały program tego festiwalu.

*W takim razie, jak w czasie zapełnionym podróżami i koncertami przygotowywuje się pan do nagrania kolejnego albumu, który jak podano na internecie, ma się ukazać już w 2006 roku?

Zwykle, nagranie długi czas się przygotowuje. Mam dużo nowych kompozycji, które obgrywamy teraz w zespole. Tak prawdę mówiąc, mam teraz czas w hotelu. Jutro do koncertu będę miał prawie cały dzień. Nawet chodząc po mieście cały czas myślę o nagraniu. Nadmiar pracy pomaga w jej intensywności. Paradoksalnie, pomaga w zrealizowaniu się - jako artysta.

*Dlaczego polscy muzycy tak doskonale czują, rozumieją i wykonują jazz? Czym można wytłumaczyć ten słowiański fenomen, bo przecież polski jazz należy do najlepszych na świecie. Polscy jazzmeni nie grają wcale gorzej od murzyńskich wykonawców, za to inaczej - dodając tę słowiańską, nostalgiczną nutę.

Troszeczkę nie bardzo byłbym pani zdania, bo mi się wydaje, że nie ma czegoś takiego jak polski jazz. Jazz ma swój poziom i tak prawdę mówiąc na zespół, z którym gram w tej chwili czekałem przez czterdzieści lat. Nigdy nie miałem tej klasy muzyków w swoim zespole, polskim. Dobrych muzyków jest mało, wszędzie na świecie trudno ich znaleźć. Jest to trudna muzyka. Jako improwizator daję dużo miejsca dla reszty zespołu. W związku z tym nie jestem uwrażliwiony na poziom muzyków, ale niewątpliwie to jest mistrzowa muzyka. To jest coś jak muzyka poważna bardziej.

*Muzykom niegrającym muzyki klasycznej, szkoła muzyczna daje tylko opanowanie warsztatu, bo muzyk jazzowy, czy rockowy reszty musi uczyć się sam. Nauczył się pan warsztatu w szkołach muzycznych, choć zaczynał pan na całkiem innych instrumentach, bo na skrzypcach i na fortepianie. Czy przydaje się to panu dzisiaj?

Skończyłem Akademię Muzyczną na trąbce, czy przydaje mi się?... To jest normalna edukacja muzyka, trudno sobie wyobrazić inną edukację. Tak samo moi muzycy się rozwijali. Chodziliśmy do szkół muzycznych od siódmego roku życia. Najpierw do podstawowej, potem do średniej, oni chodzili do liceum muzycznego. Potem wyższa szkoła. To jest jak gdyby warunek. Ale jedną z umiejętności i wiedzy w jazzie jest samouczenie, które powoduje rozwój indywidualności. Jest ona bardzo istotna. To jest najbardziej cenne dla muzyków jazzowych: indywidualność.

*Właśnie! Pana genialna technika i niewyczerpana, jak się zdaje inwencja improwizacji - ile lat pan na nią pracował, przecież bardzo wcześnie był pan sławny?

No, nie wiem, czy sławny, ale faktycznie, gdy miałem dwadzieścia lat Komeda zaangażował mnie do swojego zespołu, tak, że od sześćdziesiątego drugiego roku jestem na profesjonalnej scenie.

*Dlaczego od początku zafascynował pana właśnie ten najtrudniejszy rodzaj jazzu? Bo już mając lat dwadzieścia sformował pan grupę The Jazz Darings grającą free jazz, która do tego była pierwszą europejską grupą grającą ten rodzaj jazzu.

Jako młody chłopak interesowałem się historią sztuki, malarstwem. Z moim przyjacielem szkolnym Jackiem Ostaszewskim chodziliśmy na wykłady filozofii. Czytałem Kafkę, chodziliśmy na filmy francuskiej nowej fali i włoskiego neorealizmu. W ogóle interesowałem się nowoczesną sztuką. Miałem skłonności do „awangardzizmu”, więc w naturalny sposób najbardziej interesował mnie - jeśli chodzi o jazz –odłam najbardziej nowoczesny; zwłaszcza, że instynktownie czułem, że łatwiej mi będzie zbudować swoją personalną indywidualność na rzeczy, której nie ma, na nowych formach. Muzyka awangardowa zaczynając od chaosu, staje się coraz bardziej komunikatywna, tak że mój kierunek jest, jak gdyby od chaosu do porządku – to mój naturalny kierunek. To znaczy, że moja muzyka staje się coraz bardziej strawniejsza, komunikatywniejsza, prostsza.

*Wielu z wiekiem dąży do większej prostoty...
Współpracował pan z najlepszymi polskimi muzykami jazzowymi już od samego początku. Grał pan z Adamem Makowiczem, z Krzysztofem Komedą, z Andrzejem Trzaskowskim, ze Zbigniewem Seifertem, z Michałem Urbaniakiem. Niektórzy z nich byli od pana dużo starsi. Co dała panu współpraca z tymi, grającymi w różnych stylach jazzowych muzykami?


Spółka z każdym muzykiem daje coś interesującego, bo człowiek gra ich kompozycje i w związku z tym poznaje inną muzykę. Ja dosyć szybko założyłem swój zespół, z Komedą grałem do jego wyjazdu, do 67 roku, z Trzaskowskim grałem wcześniej do jakiegoś 65-tego roku. Z Michałem grałem właściwie tyle co z Komedą. Środowisko jazzowe jest dosyć małe...
*Już w 64 r czytelnicy polskiego miesięcznika Jazz wybrali pana najlepszym trębaczem jazzowym w Polsce, za album Astigmatic nagrany z Krzysztofem Komedą. Później nadal grał pan z Komedą, mam kilka płyt z tych koncertów. Nagraliście wspólnie dużo muzyki filmowej, do kilkudziesięciu filmów. W których to filmach słychać pana trąbkę?

W „Ręce do góry” i w wielu różnych, krótkich kreskówkach. Już nie pamiętam dokładnie, bo to pani więcej wie ode mnie (śmieje się) - z tego co słyszę. Stale nagrywałem, do jego wyjazdu, gdy w 67-mym wyjechał on do Stanów. „Klub profesora Tutki”- pamiętam taki telewizyjny cykl, do którego potem, po wyjeździe Komedy do Stanów podjąłem pisanie muzyki i skończyłem ten cykl.

*W 68 roku utworzył pan słynny Stańko Quintet i zdobył pan tytuł muzyka dekady. Wtedy po raz pierwszy, bo w późniejszych latach - w 2000r, po raz drugi zdobył pan tytuł muzyka dekady.

Nie pamiętam, wie pani...(śmieje się) Faktycznie, to był kwintet z którym dałem się poznać po raz pierwszy w Europie, tak poważnie. I nawet producent, z którym teraz pracuję, pan Manfred Eicher myślał o nagraniu mojej orkiestry, na co patrząc z perspektywy czasu żałuję, że do tego nie doszło, bo może by to przyśpieszyło moją karierę. Choć, specjalnie nie narzekam. Uważam, że to co było, było bardzo dobre. Nic bym nie zmienił w swoim życiu. W kwintecie, na skrzypcach grał nieżyjący już Seifert, Janusz Muniak. Z tym kwintetem objechałem dużą część festiwali europejskich.

*Po śmierci Komedy poświęcił mu pan swój album: Music for K.
Tak, napisałem kompozycję, którą nazwałem Music for K. którą zadedykowałem Krzysztofowi.
*W 74 utworzył pan zespół Unit w którym grał z panem znany pianista Adam Makowicz – prywatnie również pana przyjaciel. Czy to właśnie ten zespół robił muzykę do spektakli teatralnych?

Nie pamiętam, żebym robił muzykę dla teatru razem z nim, natomiast Adam jest moim przyjacielem jeszcze z Krakowa, z krakowskiego Jazz Klubu. Pierwsze Jazz Darings było z Adamem, który się wtedy nazywał Matyszkowicz – później zmienił nazwisko na Makowicz; a Unit zrobiliśmy faktycznie w 74-75 roku i graliśmy potem po rozwiązaniu kwintetu. Grałem wtedy z Adamem i jednocześnie z fińskim perkusistą Edwardem Vesalą, z którym nagrałem moją pierwszą płytę dla ECM.

*Na internecie podano, że robił pan muzykę do „Balladyny” i „Matki Joanny”.

Matka Joanna to jest nazwa płyty. To nie jest muzyka do spektaklu. Nazwałem tak płytę dlatego, że film ten był i dla mnie i dla producenta jednym z najlepszych polskich filmów. Wysokiej klasy dzieło. Film był natchnieniem dla płyty, która nazywa się Matka Joanna. Natomiast co do Balladyny to też jest pomieszanie pojęć, bowiem producent pan Gogulski dla celów czysto komercyjnych nazwał sound track, który zrobiłem do spektaklu „Balladyna”- tak samo jak nazywała się moja słynna płyta Balladyna, wydana w 76 roku przez ECM, z basistą Dave Hollands’em. Jak teraz widzę zrobił poważne zamieszanie, po to, żeby sprzedać ten sound track!

*Grał pan również ze Sławomirem Kulpowiczem, z którym chodziłam do szkoły muzycznej drugiego stopnia w Warszawie, a który już w szkole był uważany za genialnie uzdolnionego muzyka jazzowego. Czy nadal był to free jazz i skąd nazwa „Straight Ahead Jazz”?

Graliśmy wtedy ze Sławkiem taką bardziej mainstreamową muzykę, rytmiczną w każdym razie. Zaowocowało to dwoma płytami: A.J. i Music 81. To były początki lat osiemdziesiątych.

*Nagranie płyt o charakterze jazzowo rockowym, oraz płyty Freelectronic z muzyką elektroniczną, która podobno była najciekawszą pana formacją - czytałam takie określenie - czy to był flirt, czy głębsza miłość?

To był jakiś okres gdy grałem z keybordzistą Januszem Skowronem. Zamiast perkusisty miałem elektronicznego muzyka, który grał na jednym z pierwszych syntetajzerów – Tadka Sudnika. To był bardziej flirt. Tak to można nazwać - to będzie dobre słowo.

*Mówią o pana koncertach, że są charyzmatyczne, magnetyczne, hipnotyzujące. Może pan improwizować przez wiele minut nie tracąc inwencji, ale to pewnie dźwięk pana trąbki zasłużył na nazwę magnetyczny, hipnotyzujący.

Niewątpliwie dźwięk jest moją wizytówką, bo faktycznie jest rozpoznawalny. Właściwie cała amerykańska krytyka zwraca uwagę przede wszystkim na dźwięk. W jazzie dźwięk zawsze był ważny. W czasach swingów dźwięk Colemana Hawkinsa różnił się od dźwięku Ben Webstera. Właściwie każdy z muzyków miał swój własny, charakterystyczny dźwięk. Jest to odwrotnością muzyki poważnej, która ma jednolity niejako rodzaj tonu, tzw. piękny dźwięk. Natomiast my, mamy charakterystyczne dźwięki, różnorodne. W moim dźwięku jest dużo liryzmu, to prawda, ale też dużo ekspresji, furii. Lubię te dwie skrajności: liryzm i furia. Mógłbym określić, że jest to cecha charakterystyczna mojego grania i mojego dźwięku.

*Co pan sądzi o młodych odtwórcach jazzu w Polsce? Na płycie Anny Marii Jopek grał pan wspaniałą solówkę w piosence „Dłoń zanurzam we śnie”. Proszę powiedzieć coś więcej o spotkaniu z tą piosenkarką.

Bardzo lubię Anię. Zaprosiła mnie swego czasu na udział, nie pamiętam czy na sesji to było, czy to było nagranie z koncertu? Chyba z koncertu nagranie. Wyraziłem zgodę, żeby zaistnieć na jej płycie. To bardzo dobra wokalistka. Świetna.

*Przyznam, że jest ulubienicą naszego radia (2000FM) - faworytką najczęściej puszczaną.
Wrócę na chwilę do muzyki poważnej, o której pan już kilka razy wspominał. Wystąpił pan również na festiwalu muzyki współczesnej Genewa 68, Norymberga 70, oraz w Baden-Baden z Krzysztofem Pendereckim. Słuchając modern jazzu często mam wrażenie, że niewiele różni się on od współczesnej muzyki symfonicznej. Z czym pan występował na tych festiwalach?


Pendereckiego graliśmy na festiwalu Donaueschingen, to był jego, dosyć znany utwór Action. Wykonała go orkiestra, która się nazywała European Free Jazz Orchestra. Był to specyficzny rodzaj koncertu, gdzie grała również angielska grupa rockowa Soft Machine i Don Cherry grał też swoją kompozycję z tą samą orkiestrą. Tak, że to był potrójny koncert.

*Zrobił pan nagrania solowe w Taj Machal w Indiach, w 78 roku. Taj Machal to piękny grobowiec ukochanej kobiety. Czy nagrywał pan tam ze względu na specjalną akustykę, czy też na nastrój tego monumentu?

Dlatego i dlatego. Właściwie można powiedzieć, że głównie z powodu akustyki, bo tam jest słynny piętnastomunutowy pogłos, „tłusty”, piękny, niewiarygodny, akustycznie dla trąbki wspaniały; ale sam nastrój też jest wielki i cudowny. Po wielu latach - trzy, czy cztery lata temu - byliśmy z powrotem w Taj Machal z moim młodym kwartetem, miałem więc okazję być tam jeszcze raz. To była bardzo dziwna podróż, oczywiście nagrywanie było nielegalnie załatwiane - nagrywaliśmy nocą przekupiwszy strażników. Bardzo romantyczny moment.

*Na swojej stronie internetowej podał pan taką definicję jazzu: „Jazz rodzi się w bólu. Ból jest piękny. W życiu są dwie strony jasność i ciemność. Jesteśmy raczej po tej drugiej stronie, bolesnej. Cierpienie jest dla mnie największą inspiracją.” Dlaczego?

Wszyscy o tym mówią! (śmieje się) Najbardziej matka mojej córki - moja eksżona, najbardziej mi to wmawia, bo ona jest człowiekiem... jest czystą radością, kwintesencją radości. Mnie się wydaje, że świat jest niewątpliwie złożony z dwóch rzeczy, dwoistość jest jednością. Drażnią mnie czasami wypowiedzi różnych ludzi, że najważniejsze w życiu jest być szczęśliwym. Faulkner powiedział kiedyś: „Tylko warzywa są szczęśliwe.” Mnie się wydaje, że ważne jest i to i to, że gdyby człowiek nie miał stanów odwrotnych od szczęścia, to nie mógłby docenić tego szczęścia. Wszystko jest ważne. Nie mówię tego tak konkretnie, ale niewątpliwie jestem bardziej refleksyjnym człowiekiem i moja muzyka jest bardziej refleksyjna, ale nie nazwałbym jej smutną - w żadnym wypadku! Bo muzyka, jej abstrakcyjność, nie pozwala na nazywanie jej literackimi określeniami: smutna, czy wesoła.

*Czy wybór kościoła na koncert i dnia 1 listopada – święta zmarłych - to przypadek, czy też muzyka, którą zaprezentuje Tomasz Stańko Quartet będzie w odpowiadającym temu miejscu i terminowi nastroju?

Dopiero teraz zwróciła mi pani uwagę (śmieje się), że gramy pierwszego listopada. Zapomniałem o tym, szczerze mówiąc. To był niewątpliwie przypadek. Henk (organizator tournee – dop.E.C.) dobrał ten termin ze względów organizacyjnych. Ale będę się starał, teraz już wiem, że to będzie mottem tego koncertu.

*Czy po środowym koncercie zostaje pan jeszcze w Australii, a jeśli nie, to gdzie pan odlatuje tym razem, do zimnych, czy do ciepłych krajów?

Odlatujemy do średnich krajów, gdzie trzeciego gramy następny koncert w Seoulu. Potem jadę jeszcze dalej, na północny zachód, do Finlandii, na słynny festiwal Tampere Jazz Happening.

*Czy miał pan czas na coś innego, niż obejrzenie miasta i uczestniczenie w koncertach?

Nic nie zobaczyłem i bardzo żałuję! Choć w Wangaratta były małe szanse na zobaczenie kangurów, zdecydowalismy się pojechać wieczorem - a nuż się pojawią! Chłopcy pojechali, ja nawet potem chciałem za nimi dzwonić, bo przedtem byłem trochę śpiący i powiedziałem: „Nie... jedźcie sami”; ale oni wyjechali szybko i nie zdążyłem tej decyzji zmienić. Jak wrócili to opowiadali, że choć bardzo rzadko się to zdarza, to właśnie pojawiły się kangury - stary kangur stojący na jednej nodze i podpierający się ogonem, z rodziną. Obserwując ich bacznie spokojnie się pasł. Szkoda, że nie zobaczyłem tego! Gdy Sławek opowiadał, było mi żal, bo była tam atmosfera buszu inna niż w Europie i inna niż do tej pory widziałem. A w Sydney zwiedziłem tylko parę metrów. Jest inne, jest to olbrzymie miasto, ma bardzo duży ruch wielkomiejski, ale się czuje, że jest to inny kontynent, w restauracjach jest inny wystrój, miasto ma inną architekturę. Leży daleko i tą różnicę można znaleźć.

Zasadniczo nie jestem turystą - my muzycy jesteśmy w pracy. Tylko raz, gdy w Ameryce Południowej miałem tournee z niemieckim zespołem (grałem z dwoma Niemcami), było ono organizowane specjalnie pod kątem turystycznym. Zawsze były dwa, trzy dni wolnego oprócz koncertu. Na pewno gdybym miał koncert pojutrze, to jutro bym zwiedzał.

*Czy przynajmniej był pan nad oceanem?

Nie, nie, nie, niestety nie! A piękny jest ocean tutaj?

*Piękny, ale dziki, ponieważ jest mało zatoczek. Przeważnie jest to otwarty ocean i są bardzo duże fale przeszkadzające w pływaniu, bo często wieje silny wiatr. Ciężko się pływa, trzeba umieć pływać na fali.

No... ale ci na deskach pewno sobie chwalą...

*Życząc panu jeszcze wielu, wielu koncertów - bo widzę, że mimo zmęczenia tym pan żyje - życząc panu także wielu międzynarodowych sukcesów, oraz wielu podróży, serdecznie dziękuję za rozmowę i proszę nie zapomnieć o Australii i wrócić do nas na koncerty.

Dziękuję pani bardzo, na pewno nie zapomnę, już będzie o tym pamiętał Henk - nasz producent. (śmieje się)

Dodam, że dzięki grzeczności Marka Weissa – redaktora Expressu Wieczornego, p.Tomaszowi Stańko, chociaż nocą udało się zobaczyć ocean; ponieważ, tuż po wywiadzie, pojechaliśmy na spacer w pobliże Harbour Bridge, skąd jest piękny widok na Opera Hause, port, centrum i North Sydney.

Tomasz Stanko Quartet składzie:
Tomasz Stańko – trąbka, Marcin Wasilewski – fortepian,
Sławomir Kurkiewicz – kontrabas i Michał Miśkiewicz – perkusja
w dniach 29-30 października uczestniczył w Wangaratta Festiwal of Jazz, a 1 listopada dał jedyny koncert w Sydney, w St. James Church w City.


foto: Marek Weiss
na fotografiach: Tomasz Stańko, Hank van Leeuwen oraz Ela Celejewska


Sydnejski Express Wieczorny, 20 listopad 2005r

______________________________________________________